Godzina 5:00 rano. To nigdy nie
jest dobra pora na wstawanie. A już tym bardziej w wakacje. Cóż zrobić –
powiedziało się „A”, to przez „B”, „C” i resztę, wypadałoby dojść do „Z”. Tak
więc w rocznicę ogłoszenia Deklaracji niepodległości Stanów Zjednoczonych od Wielkiej
Brytanii wstałam przed świtem i razem z resztą familii ruszyłam zdobywać
szczyt.
Miałam wtedy szesnaście lat i nie
sądziłam, że kiedykolwiek starczy mi odwagi, żeby zdobyć Rysy. Niby od
dziewiątego roku życia rokrocznie jeździłam w Tatry i spacerowałam górskimi
szlakami, jednak cały czas bałam się łańcuchów, urwisk i tego, czy dam radę –
nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. W końcu się zdecydowałam i razem z
resztą naszej „ekipy wspinaczkowej” cały rok przygotowywaliśmy się do tej
trasy. Wiem, że dla himalaistów, czy po prostu fanów zdobywania coraz wyższych
i niebezpieczniejszych szczytów, takie wahanie i strach mogą się wydać nad
wyrost. Ale dla mnie, zwykłego mieszczucha, preferującego książkę i kubek kawy,
to było naprawdę wielkie wydarzenie.
Nie rozwodząc się zbytnio – o 6:00
ruszyliśmy samochodem na Słowację (bowiem od tej strony szlak jest łagodniejszy),
a o 7:00 wjechaliśmy na parking. Stamtąd już tylko godzina mozolnej drogi
pieszo cały czas lekko pod górę drogą asfaltową, aż wreszcie dobrnęliśmy do
początku szlaku. Niedaleko żółtej tabliczki informacyjnej sklecono małą szopkę,
w której co rano administracja parku umieszcza deski, butle z gazem, 10 kg
cukru i inne ciekawe rzeczy. Kto ma siłę i ochotę może wziąć wybrany przedmiot
i wnieść na górę, do schroniska Chata pod Rysami (2250 m n.p.m.). Za fatygę na
miejscu może liczyć na darmową herbatę z rumem :)
Tymczasem my już kroczyliśmy szlakiem.
Początek wcale nie był trudny: co prawda cały czas pod górę, ale zero
niebezpieczeństw, do tego pogoda zaczynała robić się naprawdę piękna. Tu warto
nadmienić – latem w górach wędrówki należy rozpoczynać jak najwcześniej,
ponieważ zwykle do południa świeci słońce i jest nader przyjemnie, ale koło
godziny 14:00-15:00 zaczynają zbierać się chmury, z których niejednokrotnie
leje rzęsisty deszcz.
Wolno posuwaliśmy się naprzód.
Osobiście preferuję wspinać się w ślimaczym tempie, noga za nogą, znajdując
swój stały rytm i stabilizując oddech, a nie lecieć byle szybciej i zatrzymywać
co pięć metrów z braku tchu. Zdziwilibyście się, ale zwykle jeśli ktoś
stosujący tę drugą metodę mnie
wyprzedzi, po półgodzinie doganiam go, a następnie zostawiam daleko w tyle. Nie
męcząc swojego serca nagłym przyspieszeniem, potem czekaniem, aż wróci do normalnego
rytmu, kolejnym zrywem i odpoczynkiem chwilę później, nasz organizm w końcu
przystosuje się do wysiłku i znajdzie rytm, w którym zmniejszy wydatek
energetyczny do niezbędnego minimum.
W końcu dotarliśmy do pierwszego
przystanku (na pół Snickersa w wersji maxi i dwa łyki wody) - Žabie plesá (czyli Żabie Stawy Mięguszowieckie). Tam
czekała na nas przeszkoda numer jeden: wielki płat śniegu moszczący się na gołoborzach.
Jest to o tyle niebezpieczne, że czasem może się wydawać, iż stawiamy stopę na solidnym,
pokrytym białą czapą głazie, a tak naprawdę okazuje się, że owa czapa była
zawieszona między dwoma innymi kamieniami i trafiamy w pustkę. A stąd już łatwo
do skręcenia kostki (co wcale nie jest najgorszą opcją).
My jednak byliśmy tak podekscytowani śniegiem w środku lata, że raczej
nie zawracaliśmy sobie tym głowy. Nachylenie szlaku zmalało tak, że szliśmy
niemal płasko (z czego oczywiście bardzo się cieszyłam). Chwilę później zrobiło
się jednak mniej przyjemnie. Podejście stało się bardziej strome niż na
początku. A po pewnym czasie pojawiła się moja zgroza: łańcuchy. Około 200
metrów przejścia nad urwiskiem po gładkiej, nachylonej skale z brudnym metalem
w ręce. Lecz po kilku krokach stwierdziłam, że ów łańcuch raczej mi przeszkadza,
więc puściłam go i szłam dalej na czworakach. Idąc w górę mogłam sobie na to
pozwolić. Co innego ze schodzeniem – wtedy pomoc w postaci łańcucha okazuje się
niezastąpiona.
Podczas dalszej wspinaczki natrafiliśmy jeszcze na dwa płaty śniegu, każdy
na coraz bardziej stromym podejściu. W końcu przekroczyliśmy magiczną granicę
2000 m n.p.m. Ogłosiły nam to kolorowe chorągiewki rozciągnięte między dwoma
słupkami nad szlakiem. Stąd już tylko kawałek do schroniska.
Chata pod Rysami to dla mnie, jak dotąd, najciekawsze schronisko w
Tatrach. Każdego roku jest narażone na lawiny, burze, zasyp śniegiem, a mimo to
wygląda oszałamiająco. Można w nim wynająć kawałek podłogi na noc, aby skoro
świt wejść na sam czubek Rysów. Problem natomiast mają ci, których nagle wezwie
potrzeba fizjologiczna. Drewniany wychodek (tak właśnie!) jest bowiem
zawieszony nad przepaścią, ok. 90 m od samego schroniska. Turysta ma do wyboru
albo zanieść „dodatkowy bagaż” na dół, albo pozbyć się go patrząc jednocześnie
na trasę, którą właśnie pokonał rozciągającą się tuż pod stopami.
foto: www.google.pl
Po kolejnej krótkiej przerwie rozpoczęliśmy atak na wierzchołek. Było
po 11:00, czyli w górach dość późno. Szczyt zasłoniły chmury, z których siąpił
deszcz. A jeszcze godzinę wcześniej był pięknie oświetlony przez słońce. Taka
cena późnego wstawania (bo, mimo pobudki o 5:00, tę właściwą trasę
rozpoczęliśmy dopiero o 8:00). Mimo niesprzyjających warunków pogodowych i
kolejnego płata śniegu (największego i najbardziej stromego, co sprzyjało
ześlizgiwaniu się stóp z podłoża w dół i było dość niebezpieczne), wdrapaliśmy
się na Przełęcz Waga. Lało już całkiem nieźle, a pole widzenia było ograniczone
do metra w dal. Innymi słowy weszliśmy dokładnie w środek chmury. Nikt nie
widział szlaku, ani my, ani ludzie nas otaczający (sama się zdziwiłam, jak wielu
miłośników wspinaczki tego dnia postanowiło zaliczyć Rysy). Zasada była jedna:
dopóki idziesz pod górę – to dobrze, nadal wchodzisz na szczyt; jeśli natomiast
głazy zaczynają opadać – przegapiłeś wierzchołek i schodzisz już z góry. Tak
więc po czterech, wciągając się rękoma i odpychając nogami po mokrych, śliskich
kamieniach, wspinaliśmy się zupełnie obok wytyczonego szlaku.
I nagle – jest! Krzyż! (Tak, tamtego lata znaleźliśmy odpowiedź na
pytanie „Gdzie jest krzyż?!” ;) Dzisiaj krzyża już tam nie ma, tak samo jak i
tabliczki upamiętniającej 100-lecie TOPR. Ponoć zostały tam zainstalowane
bezprawnie i kazano je usunąć.). Ponad 2500 m n.p.m. (bo po stronie słowackiej
Rysy sięgają 2503 m n.p.m.) osiągnięte! I chociaż widoków zero, tylko szara
mgła, radość była niesamowita :)
No dobra, weszło się, to
trzeba też zejść. I tu zaczyna się prawdziwa trauma. Nic nie widać, kamienie
śliskie, a w dodatku jest bardzo stromo, więc wszyscy zjeżdżają „po tyłku”.
Jedna noga, druga noga, cztery litery wraz z tułowiem, ręce. I znowu. Co jakiś
czas chmury pod nami się rozwiewały i ukazywały przepaść, nad skrajem której
właśnie stawiałam stopę. Raz nawet się poślizgnęłam na głazie i poleciałam metr
w dół, nogami do przodu. Całe szczęście wylądowałam przez przypadek na
prawdziwym szlaku, którym powinniśmy schodzić, a którego po prostu nie dało się
rozróżnić wśród jednakowo wyglądających kamieni. Wtedy też mleko wokół mnie rozwiało
się, zupełnie jak na tandetnym filmie, ukazując skraj urwiska i trasę szybkiego
ruchu – kilometr w dół w ciągu 5 sekund.
Później aż do samych Żabich Stawów nogi miałam jak z waty i w myślach
wzywałam helikopter, który bezpiecznie odstawiłby mnie do domu. Oczywiście, reszcie
mojej kompanii nic nie powiedziałam ;)
Zjeżdżając na tyłku po śniegu,
uwieszając się na łańcuchu i napawając widokami, które odsłoniły się przed nami
na wysokości Chaty pod Rysami, gdzie panowała piękna pogoda, zmęczeni i
szczęśliwi (że zdobyliśmy i jesteśmy cali), wróciliśmy w końcu na początek
naszej trasy.
I możecie wierzyć lub nie, ale ja
tam jeszcze wrócę! ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz