piątek, 26 października 2012

Droga na szczyt



Godzina 5:00 rano. To nigdy nie jest dobra pora na wstawanie. A już tym bardziej w wakacje. Cóż zrobić – powiedziało się „A”, to przez „B”, „C” i resztę, wypadałoby dojść do „Z”. Tak więc w rocznicę ogłoszenia Deklaracji niepodległości Stanów Zjednoczonych od Wielkiej Brytanii wstałam przed świtem i razem z resztą familii ruszyłam zdobywać szczyt.
Miałam wtedy szesnaście lat i nie sądziłam, że kiedykolwiek starczy mi odwagi, żeby zdobyć Rysy. Niby od dziewiątego roku życia rokrocznie jeździłam w Tatry i spacerowałam górskimi szlakami, jednak cały czas bałam się łańcuchów, urwisk i tego, czy dam radę – nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. W końcu się zdecydowałam i razem z resztą naszej „ekipy wspinaczkowej” cały rok przygotowywaliśmy się do tej trasy. Wiem, że dla himalaistów, czy po prostu fanów zdobywania coraz wyższych i niebezpieczniejszych szczytów, takie wahanie i strach mogą się wydać nad wyrost. Ale dla mnie, zwykłego mieszczucha, preferującego książkę i kubek kawy, to było naprawdę wielkie wydarzenie.

 
Nie rozwodząc się zbytnio – o 6:00 ruszyliśmy samochodem na Słowację (bowiem od tej strony szlak jest łagodniejszy), a o 7:00 wjechaliśmy na parking. Stamtąd już tylko godzina mozolnej drogi pieszo cały czas lekko pod górę drogą asfaltową, aż wreszcie dobrnęliśmy do początku szlaku. Niedaleko żółtej tabliczki informacyjnej sklecono małą szopkę, w której co rano administracja parku umieszcza deski, butle z gazem, 10 kg cukru i inne ciekawe rzeczy. Kto ma siłę i ochotę może wziąć wybrany przedmiot i wnieść na górę, do schroniska Chata pod Rysami (2250 m n.p.m.). Za fatygę na miejscu może liczyć na darmową herbatę z rumem :)






































Tymczasem my już kroczyliśmy szlakiem. Początek wcale nie był trudny: co prawda cały czas pod górę, ale zero niebezpieczeństw, do tego pogoda zaczynała robić się naprawdę piękna. Tu warto nadmienić – latem w górach wędrówki należy rozpoczynać jak najwcześniej, ponieważ zwykle do południa świeci słońce i jest nader przyjemnie, ale koło godziny 14:00-15:00 zaczynają zbierać się chmury, z których niejednokrotnie leje rzęsisty deszcz.
Wolno posuwaliśmy się naprzód. Osobiście preferuję wspinać się w ślimaczym tempie, noga za nogą, znajdując swój stały rytm i stabilizując oddech, a nie lecieć byle szybciej i zatrzymywać co pięć metrów z braku tchu. Zdziwilibyście się, ale zwykle jeśli ktoś stosujący  tę drugą metodę mnie wyprzedzi, po półgodzinie doganiam go, a następnie zostawiam daleko w tyle. Nie męcząc swojego serca nagłym przyspieszeniem, potem czekaniem, aż wróci do normalnego rytmu, kolejnym zrywem i odpoczynkiem chwilę później, nasz organizm w końcu przystosuje się do wysiłku i znajdzie rytm, w którym zmniejszy wydatek energetyczny do niezbędnego minimum.


W końcu dotarliśmy do pierwszego przystanku (na pół Snickersa w wersji maxi i dwa łyki wody) - Žabie plesá (czyli Żabie Stawy Mięguszowieckie). Tam czekała na nas przeszkoda numer jeden: wielki płat śniegu moszczący się na gołoborzach. Jest to o tyle niebezpieczne, że czasem może się wydawać, iż stawiamy stopę na solidnym, pokrytym białą czapą głazie, a tak naprawdę okazuje się, że owa czapa była zawieszona między dwoma innymi kamieniami i trafiamy w pustkę. A stąd już łatwo do skręcenia kostki (co wcale nie jest najgorszą opcją).


My jednak byliśmy tak podekscytowani śniegiem w środku lata, że raczej nie zawracaliśmy sobie tym głowy. Nachylenie szlaku zmalało tak, że szliśmy niemal płasko (z czego oczywiście bardzo się cieszyłam). Chwilę później zrobiło się jednak mniej przyjemnie. Podejście stało się bardziej strome niż na początku. A po pewnym czasie pojawiła się moja zgroza: łańcuchy. Około 200 metrów przejścia nad urwiskiem po gładkiej, nachylonej skale z brudnym metalem w ręce. Lecz po kilku krokach stwierdziłam, że ów łańcuch raczej mi przeszkadza, więc puściłam go i szłam dalej na czworakach. Idąc w górę mogłam sobie na to pozwolić. Co innego ze schodzeniem – wtedy pomoc w postaci łańcucha okazuje się niezastąpiona.







































Podczas dalszej wspinaczki natrafiliśmy jeszcze na dwa płaty śniegu, każdy na coraz bardziej stromym podejściu. W końcu przekroczyliśmy magiczną granicę 2000 m n.p.m. Ogłosiły nam to kolorowe chorągiewki rozciągnięte między dwoma słupkami nad szlakiem. Stąd już tylko kawałek do schroniska.
Chata pod Rysami to dla mnie, jak dotąd, najciekawsze schronisko w Tatrach. Każdego roku jest narażone na lawiny, burze, zasyp śniegiem, a mimo to wygląda oszałamiająco. Można w nim wynająć kawałek podłogi na noc, aby skoro świt wejść na sam czubek Rysów. Problem natomiast mają ci, których nagle wezwie potrzeba fizjologiczna. Drewniany wychodek (tak właśnie!) jest bowiem zawieszony nad przepaścią, ok. 90 m od samego schroniska. Turysta ma do wyboru albo zanieść „dodatkowy bagaż” na dół, albo pozbyć się go patrząc jednocześnie na trasę, którą właśnie pokonał rozciągającą się tuż pod stopami.











foto: www.google.pl 



Po kolejnej krótkiej przerwie rozpoczęliśmy atak na wierzchołek. Było po 11:00, czyli w górach dość późno. Szczyt zasłoniły chmury, z których siąpił deszcz. A jeszcze godzinę wcześniej był pięknie oświetlony przez słońce. Taka cena późnego wstawania (bo, mimo pobudki o 5:00, tę właściwą trasę rozpoczęliśmy dopiero o 8:00). Mimo niesprzyjających warunków pogodowych i kolejnego płata śniegu (największego i najbardziej stromego, co sprzyjało ześlizgiwaniu się stóp z podłoża w dół i było dość niebezpieczne), wdrapaliśmy się na Przełęcz Waga. Lało już całkiem nieźle, a pole widzenia było ograniczone do metra w dal. Innymi słowy weszliśmy dokładnie w środek chmury. Nikt nie widział szlaku, ani my, ani ludzie nas otaczający (sama się zdziwiłam, jak wielu miłośników wspinaczki tego dnia postanowiło zaliczyć Rysy). Zasada była jedna: dopóki idziesz pod górę – to dobrze, nadal wchodzisz na szczyt; jeśli natomiast głazy zaczynają opadać – przegapiłeś wierzchołek i schodzisz już z góry. Tak więc po czterech, wciągając się rękoma i odpychając nogami po mokrych, śliskich kamieniach, wspinaliśmy się zupełnie obok wytyczonego szlaku.




I nagle – jest! Krzyż! (Tak, tamtego lata znaleźliśmy odpowiedź na pytanie „Gdzie jest krzyż?!” ;) Dzisiaj krzyża już tam nie ma, tak samo jak i tabliczki upamiętniającej 100-lecie TOPR. Ponoć zostały tam zainstalowane bezprawnie i kazano je usunąć.). Ponad 2500 m n.p.m. (bo po stronie słowackiej Rysy sięgają 2503 m n.p.m.) osiągnięte! I chociaż widoków zero, tylko szara mgła, radość była niesamowita :)

No dobra, weszło się, to trzeba też zejść. I tu zaczyna się prawdziwa trauma. Nic nie widać, kamienie śliskie, a w dodatku jest bardzo stromo, więc wszyscy zjeżdżają „po tyłku”. Jedna noga, druga noga, cztery litery wraz z tułowiem, ręce. I znowu. Co jakiś czas chmury pod nami się rozwiewały i ukazywały przepaść, nad skrajem której właśnie stawiałam stopę. Raz nawet się poślizgnęłam na głazie i poleciałam metr w dół, nogami do przodu. Całe szczęście wylądowałam przez przypadek na prawdziwym szlaku, którym powinniśmy schodzić, a którego po prostu nie dało się rozróżnić wśród jednakowo wyglądających kamieni. Wtedy też mleko wokół mnie rozwiało się, zupełnie jak na tandetnym filmie, ukazując skraj urwiska i trasę szybkiego ruchu – kilometr w dół w ciągu 5 sekund. 
























Później aż do samych Żabich Stawów nogi miałam jak z waty i w myślach wzywałam helikopter, który bezpiecznie odstawiłby mnie do domu. Oczywiście, reszcie mojej kompanii nic nie powiedziałam ;)
Zjeżdżając na tyłku po śniegu, uwieszając się na łańcuchu i napawając widokami, które odsłoniły się przed nami na wysokości Chaty pod Rysami, gdzie panowała piękna pogoda, zmęczeni i szczęśliwi (że zdobyliśmy i jesteśmy cali), wróciliśmy w końcu na początek naszej trasy.
I możecie wierzyć lub nie, ale ja tam jeszcze wrócę! ;)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz